Wywiad z Doktorem n. med. Tomaszem Anyszkiem, Dyrektorem Generalnym Synevo.
Coraz większym problemem branży diagnostycznej staje się dostęp do wyspecjalizowanych pracowników z doświadczeniem. Białe plamy na diagnostycznej mapie Polski może pomóc wyeliminować zdalna autoryzacja wyników. Zapewni ona wszystkim mieszkańcom Polski równy dostęp do tej samej jakości wyników. Dlatego należy ustalić, w jaki sposób powinna być nadzorowana, aby była wiarygodna i bezpieczna dla pacjenta. O aktualnej sytuacji branży diagnostycznej w Polsce rozmawiamy z Panem Doktorem n. med. Tomaszem Anyszkiem, Dyrektorem Generalnym Synevo.
01:29 Jaką ma Pan opinię na temat zdalnej autoryzacji wyników? Jakie widzi Pan korzyści tego rozwiązania, a jakie niebezpieczeństwa?
09:05 Czy Pana zdaniem rynek diagnostyczny w Polsce w przyszłości będzie w pełni sprywatyzowany, państwowy czy podzielony?
12:17 Czego obecnie najbardziej potrzebuje branża diagnostyczna w Polsce?
Jak z Pana perspektywy wygląda zarządzanie siecią laboratoriów? Co jest najtrudniejsze?
Zarządzanie każdą firmą jest nieprostym zadaniem. Synevo to firma, która ma ponad tysiąc pracowników, kilkadziesiąt lokalizacji, albo nawet kilkaset, jeśli się policzy jeszcze punkty pobrań, czyli jest to wyzwanie. Natomiast jeżeli mówimy konkretnie o sieci laboratoriów medycznych w Polsce, to wyzwania mamy dwa.
Pierwszym z nich jest coraz większy problem z dostępem do pracowników, ponieważ okazuje się, że diagnostów laboratoryjnych w Polsce mamy niestety nie tak dużo – tylko 14 tys. na 2,5 tys. laboratoriów. Mamy zawód technika, który jest zawodem wygaszanym, więc nowych techników też więcej nie będzie. I powolutku zaczynamy mieć problem z dostępem do pracownika, a szczególnie z dostępem do pracownika specjalisty, z doświadczeniem. To jest chyba problem wszystkich laboratoriów w Polsce, niekoniecznie prywatnych, niekoniecznie sieciowych, ale wszystkich, łącznie z publicznymi.
A drugie wyzwanie – i to jest aktualna sprawa – wynika z pewnego rodzaju zmian, które obserwujemy w szeroko pojętej legislacji ochrony zdrowia, przy czym trudno powiedzieć, jak ten system będzie wyglądał w ciągu najbliższego roku czy dwóch, trzech, pięciu lat, ponieważ zmiany te dopiero się zaczęły i wszyscy czekamy na to, co przyniosą. Ale jakoś – myślę – dajemy sobie radę i patrzymy optymistycznie w przyszłość.
Jaką ma Pan opinię na temat zdalnej autoryzacji wyników? Jakie widzi Pan korzyści tego rozwiązania, a jakie niebezpieczeństwa?
To jest temat ostatnio omawiany dość szeroko na różnych forach, nawet temat – powiedziałbym – bardzo polityczny. Zanim wyrażę swoje zdanie, chciałbym przekazać kilka uwag dotyczących medycyny ogólnie.
Proszę zwrócić uwagę na to, że medycyna w ciągu ostatnich lat rozwija się bardzo dynamicznie, co jest związane z rozwojem nowych technologii, z informatyzacją, z cyfryzacją. Są to zmiany, które już następują i których nie da się odwrócić. Szeroko rozumiana telemedycyna jest pojęciem, które już weszło w życie. Mamy telemedycynę na świecie, mamy telemedycynę w Polsce, mamy odnoszące się do telemedycyny rozwiązania prawne. Dotyczy ona takich obszarów, jak np. medycyna obrazowa, gdzie przesyłanie obrazu, skanu, rezonansu, rentgena i opis zdalny są szeroko stosowane. Z tego, co słyszałem, np. dużą część badań skandynawskich opisują Polacy siedzący w Polsce przy biurkach. Telemedycyna to jest poradnictwo dla pacjenta poprzez kontakt zdalny, co się dzieje nawet i w Polsce. Ostatnio Medicover podał jako przykład, że bodaj co trzecia porada jest dokonywana w formie telemedycznej, co pokazuje, że to się rzeczywiście dzieje, że to będzie tak działać, dlatego że daje to możliwość pacjentom rozproszonym w lokalizacjach – powiedziałbym – peryferyjnych na kontakt ze specjalistą, który znajduje się w jednym tylko miejscu w kraju, w Europie czy na świecie. Jest to więc stan faktyczny.
Ta telemedycyna wejdzie również do medycyny laboratoryjnej – czy tego chcemy, czy nie chcemy. Pierwsza dziedzina, w której ona już jest, to patologia – patologia cyfrowa: patolog nie ocenia szkiełka pod mikroskopem, czyli preparatu klasycznego, ale skan obrazu na monitorze o ogromnie wysokiej rozdzielczości. To się już dzieje i na świecie, i w Polsce. Mówimy o konkretnym przykładzie tejże telemedycyny w laboratorium, czyli o tzw. zdalnej autoryzacji wyniku badań.
I tutaj dygresja. Otóż, odbyłem wiele rozmów na ten temat z przedstawicielami różnych stron tego – powiedziałbym nawet – konfliktu (za i przeciw) i moje pytanie jest takie: co to znaczy autoryzacja zdalna? W idealnym świecie, w idealnym rozumieniu tego problemu diagnosta powinien autoryzować wynik, za który w pełni odpowiada, czyli który w całości wyszedł spod jego ręki. To jest pewnego rodzaju utopia, ponieważ wynik badań zależy od tego, jak dany materiał był pobrany, jak transportowany, jak długo, jak był przygotowany do badania, jak wyszło samo badanie na analizatorze, jaka była kontrola jakości. To są pewne procesy, za które w laboratoriach odpowiadają różne osoby. Być może w malutkich laboratoriach jest jeden diagnosta, który odpowiada za wszystko, ale w laboratoriach od średniego do dużego, większego i ogromnego to jest proces porozdzielany. I teraz proszę zwrócić uwagę, że diagnosta autoryzujący wynik badania autoryzuje proces, w który byli zaangażowani inni uczestnicy: pielęgniarka, która pobrała materiał, kurier, osoba, która przyjęła, która być może była technikiem, osoba, która wykonała badanie, osoba, która tego dnia kalibrowała przyrząd i dokonała kontroli jakości. To jest cały wielki proces. I ten diagnosta przed autoryzacją wyniku opiera się na analizie pewnych zapisów, potwierdzających, że proces przebiegł prawidłowo. Tak naprawdę on tego wszystkiego sam nie wykonał. Są takie dziedziny, w których z definicji wykonanie samodzielne jest niemożliwe, jak np. mikrobiologia, gdzie badanie trwa kilka dni, a procesów jest cała mnogość i są one wykonywane przez bardzo różne osoby. I teraz moje pytanie jest takie: co ten mikrobiolog zrobił własnoręcznie, a co ocenia na podstawie zapisów? Zawsze mówię, że autoryzacja jest to proces ogromnie ważny, który wymaga zaangażowania i świadomego wyrażenia akceptacji wartości na wyniku poprzez podpis. Ten proces opiera się na analizie zapisów.
Teraz proszę mi powiedzieć: jeżeli badanie zostało wykonane w pokoju obok, a ja autoryzuję wynik w drugim pokoju, to już jest zdalna autoryzacja – tam jest różnica przestrzeni, liczona w metrach – czy też nie? To jest dość filozoficzne pytanie. Oczywiście nikt nie chciałby, aby było tak, że mamy sieć kilkudziesięciu lokalizacji, gdzie się wykonuje badania, i jedną osobę, która siedzi w jakimś centrum i swoją ręką autoryzuje wszystkie te wyniki. To byłoby chyba nawet niemożliwe.
Nie możemy jednakże twierdzić, że zdalna autoryzacja nie powinna i nie będzie mieć miejsca. Ona do nas przyjdzie i teraz jest moment na to, żeby poważnie porozmawiać na temat ram i regulacji z nią związanych. Nie wiem, czy Państwo słyszeli, ale w Polsce mamy już przykłady autoryzacji zdalnej. I to nie tylko z prywatnych laboratoriów, o czym się mówi głośno, ale także z jednostek publicznych, np. z publicznych laboratoriów serologicznych. Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że jest ogromny problem z dostępnością do personelu, szczególnie w serologii, gdyż w laboratorium, aby było ono w stanie wydawać wiarygodne wyniki, musi być zgodnie z prawem dwóch specjalistów – dwie osoby upoważnione do wykonywania badania: jedna, która to badanie wykona, druga, która ten wynik sprawdzi. W związku z tym, jeżeli mówimy o dużych laboratoriach serologicznych, które wykonują ponad 100 badań dziennie, to zdalna autoryzacja się sprawdza i broni ekonomicznie oraz merytorycznie. Natomiast jeżeli mówimy o małym szpitalu powiatowym, gdzie musi być dyżur serologiczny i gdzie musimy mieć dwóch fachowców, którzy mają siedzieć całą noc po to, żeby być może nic nie zrobić, to się zaczyna duży problem natury ekonomicznej i organizacyjnej. Pytanie, czy ktoś jest w stanie te koszty ponieść. W związku z tym porozmawiajmy raczej o tym, w jaki sposób ta zdalna autoryzacja ma być nadzorowana, aby była wiarygodna – i w tej formie jestem za. Jestem w pełni zwolennikiem zdalnej autoryzacji – pod warunkiem pełnego opisania tego procesu, co się zresztą dzieje.
Nie wiem, czy mają Państwo rozeznanie co do tego, że w laboratoriach serologicznych, które w ten sposób pracują, iż w jednym się wykonuje badanie, a w drugim jest osoba, która potwierdza i autoryzuje, zostały opisane procesy zarówno wykonania badania (zwalidowane), jak i procesy komunikacji (też zwalidowane). Zazwyczaj są to dwa laboratoria, a nie więcej, czyli działają tu pewne zasady. I naprawdę te wyniki są wynikami wiarygodnymi. Moje pytanie jest jednak takie: czy idziemy w tę stronę, aby każdemu zapewnić dostęp do wyników tej samej jakości i wiarygodności, czy robimy białe plamy na mapie, gdzie po prostu dana usługa nie będzie występować? Zwróćmy tu uwagę na różnicę między Polską średnich i wielkich miast a Polską peryferyjną – przepraszam za to określenie, nie jest ono dezawuujące, chodzi mi po prostu o teren mniej gęsto zaludniony, gdzie też są chorzy, też są szpitale i też musi być serwis zapewniony.
W związku z tym zdalna autoryzacja – czy chcemy, czy nie – stanie się faktem i musimy zacząć poważnie rozmawiać o tym, w jakiej formie ona ma zaistnieć, aby było to bezpieczne dla pacjenta, aby dawało mu dodatkową korzyść z dostępności do badań w każdym miejscu, gdzie jest świadczona usługa. Nie jesteśmy niestety w stanie – choć też są takie wizje – otwierać wszędzie pełnoprofilowych laboratoriów, bo na to nie mamy ani ludzi, ani środków finansowych. I nie chodzi o to, czy jest to firma publiczna, czy prywatna, po prostu koszty są za wysokie. Podobnie jak nie mamy możliwości otworzyć w każdym szpitalu powiatowym kardiochirurgii – może by to miało sens medyczny, ale nie ma to sensu ekonomicznego. Staramy się więc tak rozwijać system, aby dawał on wiarygodne wyniki i wysoką jakość usług za optymalne pieniądze. Właśnie tak na całym świecie jest to zorganizowane. Powtórzę raz jeszcze: jestem zwolennikiem zdalnej autoryzacji – jak najbardziej, jestem zwolennikiem rozmawiania o tym i definiowania zasad, w jakich ta zdalna autoryzacja może być włączona do rutynowego działania.
Czy Pana zdaniem rynek diagnostyczny w Polsce w przyszłości będzie w pełni sprywatyzowany, państwowy czy podzielony?
Stan faktyczny jest taki – obecny raport NIK-u to ładnie pokazał – że mamy pół na pół, czyli połowa laboratoriów to jednostki publiczne, a połowa – prywatne. Taki system działa w wielu krajach na świecie. Nie znam chyba rynku, gdzie byłyby tylko laboratoria prywatne – to jest niemożliwe – i nie znam rynku, gdzie byłyby tylko laboratoria publiczne. W krajach postsowieckich, np. na Białorusi, miażdżącą przewagę liczebną mają laboratoria publiczne, ale prywatne też są, czyli jest pewnego rodzaju równowaga. U nas na razie mamy pół na pół. Myślę, że nie jest ważne, kto jest właścicielem laboratorium, czy jest to zakład publiczny, czy prywatny, natomiast kwestią tutaj najważniejszą jest jakość i wiarygodność usług.
Patrząc na obecną sytuację, stwierdzam, że jednostki publiczne mają ogromne szanse, aby budować silne laboratoria, szczególnie w oparciu np. o duże szpitale, co się w niektórych miejscach dzieje. Oczywiście są przykłady dużych, mocnych laboratoriów przy szpitalach publicznych. Trzeba by jednak zapytać, na ile te laboratoria publiczne będą mogły świadczyć usługi komercyjne, ale to jest pytanie natury trochę prawnej, a trochę organizacyjnej. Mają pewne problemy, jest im trudniej niż jednostkom prywatnym, chociażby ze względu na sposób zarządzania. Natomiast laboratoria prywatne świadczą usługi szerokiej gamie klientów: jednostkom publicznym, prywatnym, pacjentom płacącym za usługę bezpośrednio, oferują bardzo szeroki zakres badań (bo tu też jest pytanie o zakres oferowanych badań).
Prawda jest taka, że nie ma w Polsce jednostki, która by oferowała pełną gamę badań dostępnych aktualnie na świecie. Diagnostyka się tak dynamicznie rozwija, że te badania się zmieniają w ciągu kwartału, roku i pytanie: kto będzie w stanie inwestować środki we wprowadzanie nowych metod na rynek, aby leczenie było bardziej współczesne i lepsze? Wydaje mi się, że jednostki publiczne jednak tych środków nie mają i z tego, co widzę (w Polsce przynajmniej), to laboratoria prywatne wdrażają te najbardziej zawansowane technologie do rutynowej diagnostyki. Nie mówię o badaniach naukowych, o tzw. researchu, bo to jednostki uczelniane robią doskonale, ale rutynowa diagnostyka zaawansowana to chyba jednak bardziej laboratoria prywatne.
Patrząc w przyszłość, myślę, że będą i publiczni, i prywatni, i więksi, i mniejsi, natomiast na pewno – i to podkreślam (takie jest moje zdanie i chyba nie tylko moje) – aktualnie jest w Polsce za dużo laboratoriów. Jak policzymy, ile przypada laboratoriów na jednego pacjenta, to ten wskaźnik jest znamiennie wyższy niż w krajach takich jak Niemcy, Wielka Brytania czy Skandynawia. Mamy dużo laboratoriów, w związku z tym jest im trudniej zdobyć odpowiedni wolumen badań, a to się też wiąże z ich – że tak powiem – stabilnością ekonomiczną. Niestety małym laboratoriom jest trudniej, drożej kupują odczynniki, mają większy problem z kosztami stałymi i na całym świecie jest tendencja do centralizacji, która w Polsce też się zaznacza. Oczywiście w tej centralizacji też jest pewna granica – nie stanie się nigdy w Polsce tak, że będzie tylko jedno laboratorium, ale 2,5 tys. to troszeczkę za dużo.
Czego obecnie najbardziej potrzebuje branża diagnostyczna w Polsce?
Porównując nas z Europą Zachodnią, z tą starszą Unią Europejską – tak to nazwijmy – czyli z krajami rozwiniętymi, do których grona aspirujemy i już jesteśmy uważani za jeden z nich, trzeba powiedzieć, że wykonujemy w Polsce znacznie mniej badań laboratoryjnych w przeliczeniu na jednego pacjenta. Szczególnie widać tę różnicę w zakresie badań wysokospecjalistycznych, które są po prostu drogie. I tu otwiera się cała dyskusja na temat finansowania, a – jak wiemy – w Polsce badania nie są finansowane bezpośrednio. Często są traktowane jako koszt i zdarza się, że lekarz, szpital, jednostka lecząca oszczędza troszkę na zlecanych badaniach albo skłania pacjenta, aby sam za nie zapłacił. W związku z tym moja ocena jest taka, że w Polsce ewidentnie można wykonywać co najmniej dwa razy tyle badań co obecnie. To by poprawiło znamiennie profilaktykę, jaką mamy, wczesne wykrywanie chorób, polepszyło monitorowanie. Pytanie, kto za to powinien zapłacić – i to jest w tym momencie problem kluczowy, a – jak wiemy – niestety krótka kołderka, kwestia płacowa, wszyscy mówią, że za mało pieniędzy. I ja też mogę powiedzieć, że tych badań powinno się zlecać więcej. Gdybyśmy patrząc na pewne dane, które są ogólnie dostępne, policzyli konsumpcję odczynników na jednego obywatela kraju – taki współczynnik europejski jest podawany – to zobaczymy, że w Polsce jest ona około trzykrotnie niższa niż w Europie Zachodniej. W związku z tym ta liczba badań, jaką się wykonuje u nas, jest mała. Bolączką jest np. to, że są pewne badania, których w Polsce nikt nie wykonuje, bo jest za mały wolumen. Musimy to wysyłać np. do Niemiec czy do innych krajów Europy i tam wykonywać te badania, gdyż one tam są badaniami rutynowymi, a u nas są badaniami rzadko zlecanymi. Czyli patrząc na to jako lekarz, jako szef firmy diagnostycznej i jako pacjent – bo pamiętajmy o tym, że każdy z nas jest pacjentem – życzyłbym sobie, żeby więcej badań było zlecanych, żeby było więcej badań wykonywanych w Polsce i żeby w związku z tym dostęp do tych badań był lepszy, niż bywa to teraz.
Rozmawiał: Mateusz Miłosz